Nie tak wyobrażałam sobie nasze życie. Kiedy kilka miesięcy temu mój mąż stracił pracę, byłam dla niego wsparciem, bo przecież każdy może mieć gorszy czas. Powtarzałam mu, że znajdzie coś lepszego, że to tylko przejściowe, że razem damy radę. Ale ile można?
Codziennie wychodzę rano do pracy, haruję, wracam zmęczona, a on? Siedzi w domu, scrolluje telefon, ogląda seriale, a na moje pytanie, jak idzie szukanie pracy, wzdycha i mówi, że „nic sensownego nie ma”. Na początku wierzyłam, że potrzebuje czasu, że to go przytłacza, ale teraz? Mam wrażenie, że on nawet nie próbuje!
Dom wygląda tak samo, jak go zostawiłam. Obiad? Zapomnij, dobrze, jeśli łaskawie zamówi pizzę. Brudne naczynia? Czekają na mnie. Pranie? Lepiej nie pytać. Rozumiem, że brak pracy to dla niego trudny okres, ale czy to znaczy, że ja mam teraz robić wszystko? Ja też jestem zmęczona, ja też mam gorsze dni, ale jakoś nie mogę pozwolić sobie na „kryzys egzystencjalny”, bo ktoś musi płacić rachunki, ktoś musi ogarniać życie.
A on? Jakby zapadł się w siebie i uznał, że skoro jest mu źle, to cały świat ma się dostosować. Próbowałam z nim rozmawiać, prosić, tłumaczyć, ale zawsze kończy się na tym samym – że on „nie ma siły”, że „nie czuje się na siłach”, że „nikt go nie chce”. Naprawdę? A może po prostu wygodniej mu leżeć na kanapie i udawać, że to nie jego problem?
Może go to boli, ale mnie boli jeszcze bardziej – bo zamiast partnera mam w domu smutnego, zrezygnowanego chłopca, który przestał się starać. I nie wiem, ile jeszcze wytrzymam.
